Historia Orląt

… zaczęła się jesienią roku pańskiego 1983 w ławkach Szkoły Podstawowej nr 33, przy ul. Konarskiego w Krakowie. Wówczas to Maciek (znany potem jako „Mrówka”), świeżo upieczony uczeń klasy VB tej szacownej Szkoły, skutkiem namowy „starszych kolegów” zaczął się zastanawiać nad wstąpieniem do miejscowej drużyny harcerskiej - 5 KDH "PIORUN".

Te same myśli, bez wątpienia również wywołane oddziaływaniem „starszych kolegów”, nachodziły w owym czasie Kubę z równoległej klasy VA.

Żaden z inkryminowanych nie zdawał sobie jednak wtedy sprawy, jak daleko sięgną konsekwencje ich decyzji o wyborze harcerskiego żywota, jak wpłynie ona na ich dalsze losy, ani też jak długo wlec się będą za nimi jej skutki…

Dziś, z perspektywy wielu lat można obiektywnie stwierdzić, że choć obaj mieli wtedy niespełna po 12 lat, to ich wrodzony instynkt samozachowawczy musiał już wówczas podpowiadać im, że chyba w straszny nałóg wdepnęli. Stąd też - co oczywiście naturalne i głęboko uzasadnione przy wszelkich nałogach - zaczęli namawiać swych „Bogu ducha winnych” rówieśników wstąpienia za nimi na tę ścieżkę szaleństwa…

Kilku, niczego nieświadomych (albo - jak kto woli - mniej rozgarniętych) niemal od razu dało się wciągnąć. Niektórzy uczynili to wbrew wyraźnym znakom „fortuny”. Tak było z „Dudusiem”, który już po pierwszej harcerskiej wycieczce zakończonej późną nocą, otrzymał srogie manto od swych zatroskanych losem syna Rodziców, niecierpliwie czekających w oknie na powrót pierworodnego…

Widać jednak myślenie nie było w tych latach najmocniejszą stroną dorastającej młodzieży, bo już w sierpniu 1984 roku Mrówka, Kuba i inni, którzy pod ich namowami ulegli idei utrudniania sobie życia - czyli Duduś, Marcin oraz Andrzej (znany dziś jako „Fajala” - co budzi szczególne zainteresowanie przedstawicielek płci pięknej…) pojechali na pierwszy obóz harcerski do Wierchomli. Tam właśnie, w głębokiej dolinie Beskidu Sądeckiego, do której słońce zaglądało na 3 godziny w ciągu doby, wyżej wymienieni stanęli po raz pierwszy na obozowym „majdanie” (tonąc w strugach deszczu i błocie…), jako zastęp „ORLĘTA” wchodzący w skład 5 KDH „PIORUN”.

Los im nie sprzyjał. Jako „kociarstwo” byli wdrażani do najbardziej bezsensownych robót (np. przerzucenie sterty kory drzewnej o 2 metry…), musztrowani i nękani karnymi biegami oraz drastycznymi przeglądami czystości, połączonymi z wdeptywaniem garderoby w namokniętą glebę. Wkrótce też zostali osieroceni odejściem swego ówczesnego zastępowego - starszego od nich o 2 lata Krzyśka (znanego w środowisku jako „Monciu”).

Przeżyli jednak te przeciwności, a co więcej, już w tak młodym wieku doświadczyli piękna demokracji bezpośredniej. Sami bowiem wybrali ze swego grona nowego wodza „ORLĄT”. Został nim Mrówka, a wydarzenie to z pewnością wpłynęło nie tylko na dalszą historię zastępu, lecz było pierwszym krokiem do zawiązania się grupy przyjaciół. Odtąd sami stanowili i egzekwowali jej wewnętrzne prawa, z biegiem lat coraz bardziej się w niej zespalając.

Nie można jednak w tym kontekście nie wspomnieć o ważnej roli, jaką w owym okresie odegrała dla „ORLĄT” osoba Andrzeja (zwanego w „PIORUNIE” „Aziejem”). Jemu to właśnie, jako starszemu i doświadczonemu już w harcerskim rzemiośle Koledze, komenda Drużyny powierzyła opiekę nad małymi „ORLĘTAMI”. Trzeba przyznać, że wywiązał się z niej wówczas znakomicie. Nie tylko przez to, że walnie przyczynił się do pierwszych sukcesów Zastępu na kilku zlotach, gdzie konkurowali z reprezentacjami innych szczepów i drużyn, lecz także dlatego, że dzieląc się swą wiedzą i doświadczeniem, opartymi na kilkuletniej praktyce, nie dawał zarazem odczuć chłopakom swej niewątpliwie przewodniej pozycji.

Na zimowisku w Częstochowie (luty 1985 roku) „ORLĘTA” zameldowały się w gronie bardzo nielicznym (Mrówka, Kuba, Marcin, Duduś). Stąd też nie pozwolono im działać samodzielnie, lecz wcielono siłą do niezbyt przyjaznego, starszego zastępu „Wilki” (gdzie przeżyli ciężką „szkołę”…).

Mimo to zastęp nie tylko nie przygasł, lecz przeciwnie - po zimowisku zaczął rozwijać się dynamicznie.

Obóz letni w Zawadach-Tworkach nad Jeziorem Rajgrodzkim, w lipcu 1985 roku, powitali w składzie znacznie poszerzonym. Do „ORLĄT” przystąpili bowiem następni koledzy z ich klas („A” i „B”) - Grzesiek (zwany „Grzelą”) i Rafał (znany jako „Mistrzu”). Stanęli więc na „majdanie” podobozu „PIORUNA” w składzie: Mrówka (zastępowy), Kuba, Marcin, Duduś, Grzela, Mistrzu i na „doczepkę” (incydentalnie z racji braku innego zaszeregowania) Krzysiek („Rzeniu”).

Dni obozowe upłynęły im raczej zgodnie (w tęsknocie za domem i lodami w „Hortexie” w Ełku), choć - jak to męskim gronie bywa - nie obeszło się bez drobnych incydentów. Do annałów zastępu zapisano między innymi, że pewnego obozowego popołudnia Grzela z Mistrzem postanowili „dać sobie po razie”. Trudno dziś nawet dociec, o co im wtedy poszło (tyle, że nie o babę, co dziwne…). Może się chłopcy nudzili, bo dzień był deszczowy, a podobóz męski… Dość na tym, że się trochę wytarzali w błocie, dobrudzając i tak niezbyt czyste już odzienie, lecz przede wszystkim dostarczając kumplom jakże pożądanej rozrywki. Potem się Grzela zakochał, lecz szczęśliwie nie w Mistrzu, tylko w druhnie z podobozu żeńskiego zwanej przez kolegów „Żabką„ (z racji subtelnego kroju ust). Coś tam chyba nawet było, ale trudno tu o tym pisać, bo - wiecie - Grzela teraz statecznym mężem i ojcem jest…

Zimowisko w Ciechocinku (luty 1986) z pozoru wydawało się nie mieć dla „ORLĄT” szczególnego znaczenia historycznego. Z dotychczas wspomnianych członków zastępu pojechali bowiem tylko Maciek i Duduś. W rzeczywistości jednak z wyjazdem tym związały się dwa fakty, które wywarły istotny wpływ na dalsze losy zastępu.

Po pierwsze, do „ORLĄT” dołączył wtedy następny kolega z klasy „B„ - Bartek (zwany „Bartusiem”). Po drugie, z racji niewielkiej liczby uczestników (3 osoby), „ORLĘTA” zostały ze względów organizacyjnych połączone na czas zimowiska z zastępem „RYSIE” w składzie: Arkadiusz (znany jako „Arek” lub „Bobas”), Krzysiek (zwany „Gilem”, „Jajlem” lub „Dżilem”, a dziś też „Starym Gilem”) oraz Mateusz. Co ciekawe, Gilu i Mateusz byli kolegami „ORLĄT” z klasy „A”, więc aż dziw brał, że do tamtej pory do „ORLĄT” nie trafili. Natomiast Arka, choć starszego od reszty o 2 lata, dawno łączyły z wielu „ORLĘTAMI” przyjacielskie nici.

Związek obu zastępów, który nazwali „Unią”, przetrwał zimowisko i ostatecznie zakończył się włączeniem chłopaków z „RYSI” do „ORLĄT”, co nastąpiło na obozie w Zawadach-Tworkach w sierpniu 1986 roku. Dawne „RYSIE” zamieniły więc „sierść” na „pióra”, a swą nazwę i proporzec przekazały potem innemu, nowo formującemu się zastępowi.

Obóz w Zawadach-Tworkach (anno domini 1986) „ORLĘTA” do dziś uważają za okres swej szczytowej potęgi w 5 KDH „PIORUN”. Niezwykle liczni (Arek, Mrówka, Duduś, Gilu, Grzela, Mistrzu, Bartuś, Mateusz) i doświadczeni już kilkoma obozami, stanowili wtedy - obok starszoharcerskiej gromady „MATECZNIK” - największą siłę w Drużynie.

Był to też dla nich czas najpoważniejszych sukcesów, tak zespołowych, jak i indywidualnych. Budowali zaawansowaną pionierkę obozową, drużyna piłkarska „PIORUNA” oparta na „ORLĘTACH” wygrała szczepowy turniej piłki nożnej, chłopcy z zastępu zwyciężali w grach terenowych i z sukcesem podchodzili nocami inne obozy.

Stanowili grupę, która dobrze bawiła się też we własnym gronie, również na polach „mniej oficjalnych”. Opowiadanie kawałów do bladego świtu, „przenoszenie” nocą co lepszych wiktuałów z obozowego magazynu żywnościowego do ziemianki wykopanej pod pryczą w namiocie „ORLĄT”, czy robienie „jaj” z wartowników i kolegów należało do standardowego repertuaru. Wspomnienia o „Reni, której piersi rosną”, nocnym „nawilżaniu”, czy poszukiwaniu osób winnych „aromatu” amoniaku dobywającego się z ogrodzenia za namiotem do dziś budzą uśmiech na ich twarzach.

Obóz ten może też dlatego tak głęboko wrył się w pamięć wielu „ORLĄT”, że był zarazem ostatnim, który spędzili razem, jako zastęp w całości. Już bowiem jesienią tego samego roku (1986) najpierw Arek, a potem Duduś zostali mianowani przybocznymi Drużyny, by już nigdy nie powrócić do działalności harcerskiej w zastępie.

Na następny obóz, przeprowadzony w Krzewinach nad Jeziorem Radodzież koło Warlubia w roku 1987, „ORLĘTA” pojechały pod wodzą Andrzeja Zachwieji - wówczas przybocznego „PIORUNA”. W ten sposób Aziej został znów delegowany do „ORLĄT”, jednak tym razem już nie do pomocy „malcom”, lecz do zajęcia się „trudną młodzieżą”, która do harcerskich ideałów i zadań podchodziła w sposób specyficzny…

Ze starej gwardii „ORLĄT„ Duduś i Arek wylądowali w komendzie podobozu, jako tzw. „instruktorzy programowi”. Złośliwi twierdzą, że poza zadzieraniem nosa i „znęcaniem się” nad kolegami (przegony) nic nie robili przez cały obóz, pędząc leniwe życie typowe dla pełnionych funkcji.

Dużo ciekawiej wyglądały natomiast obozowe dni pozostałych „ORLĄT”. Szczególnie „podniosłą” rola przypadła w nich Aziejowi, który usilnie próbował zaprowadzić wśród swych podopiecznych harcerskiego ducha służby bliźnim. Na kartach historii zastępu można do dziś odnaleźć relacje z zainicjowanego przez Azieja sprzątania przystanku autobusowego. Był to przystanek leśny, na którym wprawdzie dawno nie widziano autobusu, lecz liczne „ślady” wskazywały wyraźnie, że stanowi on częste miejsce „skupienia”, po którym człowiek odczuwa zazwyczaj błogą ulgę… Kto znał i pamięta ówczesne „ORLĘTA” nie zdziwi się więc, że podczas, gdy Aziej z żelazną konsekwencją wykonywał czynności zaplanowane w ramach tego „dobrego uczynku”, reszta Zastępu głośno dawała upust swej dezaprobacie, gęsto używając przy tym słów powszechnie uważanych za niecenzuralne i obelżywe. Koniec końców sprawa stanęła na ostrzu Aziejowego noża, który „zaginął” mu w czasie sprzątania. Właściciel musiał potem wracać z podobozu dobrych kilka kilometrów na czysty już leśny przystanek autobusowy, gdyż podopieczni „zapomnieli” mu powiedzieć, że zabrali jego nóż do namiotu…

Nie mniej interesujące, choć jakościowo odmienne przeżycia zapewniał też kolegom Grzela. Oboźny zgrupowania - Marek (zwany powszechnie „Kądziołem”, lecz przez Grzelę nieco inaczej in lingua latina…) usilnie poszukiwał bowiem dla niego „rozrywek”. Koledzy z „ORLĄT” do dziś podejrzewają, że chciał tym sposobem urozmaicić Grzeli nudne i bezproduktywne leżenie wraz z Mistrzem wśród krzaków borówek. W ramach tych „rozrywek” Grzela z kartką papieru w ręce i pełnym wyposażeniem w plecaku, chodził codziennie po pieczątkę do leśniczówki odległej o kilka kilometrów. Co ciekawe, tłumaczył sobie i kolegom, że tak naprawdę to lubi te wizyty u leśniczego, albowiem rzeczoną pieczęć przybijać mu miała ponoć córka owego funkcjonariusza - wyjątkowej urody białogłowa odziana zawsze w bardzo skąpe jeansowe spodenki… Jako, że opowieści o spotkaniach z tą niewiastą snuł kolegom zazwyczaj „na dobranoc”, śpiwory pełne były potem marzeń i tęsknych westchnień… Tylko biedny Aziej w te deszczowe dni, kiedy opowieści Grzeli były najbardziej ciekawe i inspirujące, nie mógł się komfortowo rozmarzyć. Namiot „ORLĄT” był bowiem żałośnie dziurawy, a wdzięczne Aziejowi (za jego harcerskie inicjatywy) „ORLĘTA”, chcąc mu zapewnić naprawdę pionierskie warunki i godną pozycję, kładły go do snu na najwyższym piętrze pryczy, gdzie całą noc musiał się pławić, lecz bynajmniej nie w marzeniach…

Następny obóz letni, w sierpniu 1988 roku, znów odbył się w Krzewinach i był zarazem ostatnim obozem harcerskim „ORLĄT”. Pod nazwą tą wziął w nim udział żałośnie już uszczuplony skład 16 letnich wówczas „weteranów” - Grzela, Kuba i Mistrzu. Byli jeszcze Duduś i Gilu, lecz pierwszy w komendzie podobozu, a drugi jako zastępowy młodych „RYSI”.

Był to zresztą obóz „bez harcerskiej historii” dla „ORLĄT”, i choć dobrze się bawili w swoim gronie, to wyznaczył zarazem koniec ich skautowego żywota. Nawet, gdy w odwiedziny wpadł na parę dni Mrówka, widać było, że obóz to nie są już jego „klimaty”…

Niewątpliwie każdy z chłopaków miał już wówczas inne cele, plany i zainteresowania. Od ponad roku chodzili do różnych liceów, „wsiąkali” w nowe kręgi towarzyskie. Trudno więc dziwić się, że po zakończeniu obozu ich ostatnie wspólne drogi rozeszły się zupełnie. Niejeden myślał pewnie, że to już koniec przyjaźni. Czas pokazał jednak, że się mylili…

Po kilku latach, lecz już w okresie, gdy studiowali na różnych uczelniach, kontakty „drgnęły”. Nie byli już wprawdzie harcerzami i nie żyli jak harcerze, ale gdy Duduś poprosił o pomoc dla „PIORUNA” stawili się w większości. Zaciągowa gra terenowa, którą przeprowadzili dla Drużyny zakończyła się sukcesem, a przyjaźń odżyła. Znów się spotkali. Już każdy trochę inny i w nowym życiu. Mieli więc sobie dużo do powiedzenia i masę dawnych, wspólnych wspomnień.

W rok po spotkaniu z okazji 15 lecia „PIORUNA”, które przypadło na wrzesnień'1995, gdzieś przy piwie, w którejś z krakowskich knajp, narodziła się idea corocznych wyjazdów „ORLĄT” w góry. Od tamtej pory spotykają się raz do roku w jesienną noc przy górskiej bacówce. Wypad z domu, przerwa od rodzinnych i zawodowych obowiązków. Zawsze tylko na jedną noc, na jedno ognisko w gronie starych kumpli. Stare piosenki, oświetlane płomieniami ogniska twarze przyjaciół „od zawsze i na zawsze”, rozmazujące się powoli, w co raz gęstszych oparach...

Po prostu „nowa świecka tradycja”…

Duduś 2004

  • Komentarze:
  • środa, 23 października 2013 (3:40:40) Duduś napisał:

    17 października 2013 roku odszedł na " Wieczną Wartę" Mistrzu - Rafał Winsch. Nasz Druh, Przyjaciel "od zawsze i na zawsze". Jakiego dziwnego znaczenia nabrały te słowa z historii "Orląt" napisanej w 2004 roku...

    Fiat voluntas Tua...